wtorek, 3 marca 2015

Babia Góra - pomylony jubileusz.

     W domu szpital, jedynie ja się jakoś trzymam, pewnie dlatego że złego diabli nie biorą. Trzeba by więc za tą łaskawość jakoś tym diabłom podziękować, a czy jest jakieś miejsce lepiej do tego się nadające niż Diablak? W ten oto sposób po raz wtóry się tam pojawiłem. Dla nieobeznanych, Diablak to nazwa najwyższego z wierzchołków w całym masywie Babiej Góry (1725 m n.p.m.).


     Babia Góra jak wiadomo jest kobietą i jak każda kobieta bywa kapryśna. Czasem rzuci jakimś fochem, może zbyt często, ale widocznie taki jej urok. Trzeba się z tym pogodzić. Ja, jako facet do kaprysów jestem przyzwyczajony, a że w naturze mamy zdobywanie, to taka przekorna i niezwykle urodziwa kobieta tym bardziej działa na instynkty. Jeśli dodamy do tego fakt że moja przygoda z łażeniem po górach zaczęła się właściwie tutaj  to wychodzi z tego całkiem fajny romans, a ilość "randek" stale wzrasta. Ostatnio pojawił się mały jubileusz, było to bowiem nasze dziesiąte spotkanie. Przyznam, że zapomniałem z tej okazji o kwiatach co oczywiście skończyło się kolejnym fochem. 

     Taka okrągła rocznica, to dobry powód by zrobić jakieś małe podsumowanie, a dla mnie fajna zabawa w przypomnienie. Zaczynając od początku:

1. Rok 2000, prawdopodobnie wrzesień.

     Pierwsze wyjście, pogoda średnia, dużo deszczu, mało ludzi. Najdłuższy dystans jaki tam przeszedłem, startowaliśmy bowiem z Zawoji Widły i tam wracaliśmy. Na stanie mieliśmy wtedy pożyczony GPS Garmina i pierwszy aparat cyfrowy, chyba 1,3 miliona pikseli. Niestety fotki ,które się zachowały to tylko miniaturki oryginałów. Podejście na szczyt Percią Akademików przez wysokie paprocie wręcz bajkowe, całkiem fajne, nie znane mi wcześniej widoki i niezła wyrypa sprawiły że coś tam zaczęło między nami iskrzyć.




2. Rok 2005, sierpień.

     Aż pięć lat minęło od wcześniejszej wizyty. Ta akurat wypadła w trakcie dłuższego weekendu ,więc ludzi było strasznie dużo. Pogoda bardzo przyjemna choć na górze jak zwykle wiało. Podejście ponownie Percią Akademików i kolejki w wąskich miejscach. Nie wpuszczono nas z psem na teren parku ,więc część ekipy została na dole. Spokojna wycieczka w mieszanym towarzystwie. Chętnie bym w tym gronie powtórzył.





3. Rok 2010, kwiecień.

     Kolejne pięć lat starszy i wreszcie bardziej mobilny. Wejście zorganizowane jako przerwa w drodze do Zakopanego. Niby już wiosna choć tutaj jeszcze zimowo. Najfajniejsze warunki z dotychczasowych, a z racji partnera najszybsze tempo. Środek tygodnia i niewielki ruch na szlakach mają swój urok. Podejście i zejście od strony Krowiarek jako najkrótsze, najczęściej od tej pory praktykowane.





4. Rok 2010, październik.

     Tu już nie czekałem pięć lat, raptem kilka miesięcy od ostatniego spotkania. W mieście jesień a na Babiej początki zimy. Szaro, mokro i dość zimno. Na szczycie bardzo mocny wiatr oraz lis, który często się tam wtedy pokazywał. Bardzo żebrał o jedzenie i niestety w wielu wypadkach je otrzymywał. Przechadzał się pomiędzy ludźmi lecz zbliżyć się do siebie zbytnio nie pozwalał. Więcej razy go już nie widziałem, ale to może dlatego, że była to ostatnia z wizyt za dnia, wszystkie następne dotyczą już wschodu słońca.





5. Rok 2012, lipiec.

     Jakoś w tym czasie bardzo się nakręciłem żeby wreszcie zobaczyć wschód słońca z Diablaka. Pierwsza okazja trafiła się właśnie w lipcu. Udało się zebrać fajną ekipę i choć prognozy były średnie to wyjazd doszedł do skutku. Pierwsze nocne łażenie, dużo błota i chmur. Wschód oczywiście się pojawił, ale widoków z racji zachmurzenia nie było jak podziwiać. Najlepsza fotka jaką udało się zrobić pozostawia wiele do życzenia. Postanawiam że nie popuszczę, dopóki Babia nie pokaże tego co ma najlepsze - panoramy Tatr o wschodzie słońca. Pierwszy raz na szczycie o takiej porze i dość spore zaskoczenie panującą frekwencją. Ludzi było naprawdę sporo, a całości zdziwienia dopełniła dziewczyna rozdająca ankiety do wypełnienia, potrzebne do jakiejś pracy. Czujecie to, przed 5 rano, na szczycie góry wypełniać ankiety, nieźle się ubawiliśmy.





6. Rok 2012, wrzesień.

     Od tej pory się "zawziąłem". Jeżeli jest ktoś chętny na wypad to jadę, w końcu kiedyś się uda. Kapryśna góra po raz kolejny pokazuje nam kto tu rozdaje karty. Bezproblemowe wejście, oczywiście przy sporym wietrze i dużym zachmurzeniu choć prognozy były inne. Kawałek Tatr udało się zobaczyć. Spoko, na pewno wrócę wyrównać rachunki.





7. Rok 2013, styczeń.

     Żony mówią żeśmy zwariowali. Zimą, w nocy, przy takim mrozie, przecież to niebezpieczne, coś może się stać a my się upieramy. Podobno wreszcie będzie pogoda i nie mogę przepuścić okazji. Dobrze znana droga napawa optymizmem i tak też się staje. Może warunki nie były idealne, ale na pewno najlepsze z dotychczasowych, rachunki z BG wyrównane. Wreszcie się udało. Znając siebie jeszcze tu wrócę, bo w międzyczasie pojawiło się kilka osób, które również chciały by wejść. Fotki i opowieści powinny być dla nich niemałą zachętą. 





8. Rok 2013, październik.

     Chyba magia fotek zadziałała, bo na kolejne wejście udało się namówić m.in. żonę (uczestniczkę dwóch pierwszych wypadów z listy). Wyjście na wschód jest o tyle specyficzne, że sporo oczekuje się od pogody. Jak już wchodzimy to chcemy przecież coś poza samym szczytem zobaczyć. Tym razem prognozy były obiecujące i nawet jadąc na miejsce dawały nadzieję. Niestety wraz ze zdobywaniem wysokości chmur robiło się więcej, by w kulminacyjnym momencie przykryć wszystko gęstą pierzyną. Wiemy, że słońce wzeszło, ale zobaczyć tego już się nie udało. Pozostał niedosyt.






9. Rok 2014, czerwiec.

     Nieco inaczej zaplanowane niż zrealizowane. Bezdyskusyjnie najfajniejsze wyjście jakie mi się trafiło. Wschód słońca z dziećmi, które pomimo swych 6 lat dzielnie zniosły niedogodności wędrówki, dał dużego, pozytywnego kopa oraz argument przeciwko tym, którzy twierdzą że takie wyjścia nie są dla najmłodszych. Pogoda niemal żyleta, super widoki i cudowne towarzystwo. Cóż chcieć więcej. W zasadzie na blogu już o tym było, w nieco szerszej relacji TUTAJ





10. Rok 2014, październik.

     Kolejny wypad z serii "zew natury". Wolny weekend i ochota połazić. Spontaniczna decyzja by gdzieś jechać, nie pozwala szybko zebrać ekipy, trzeba się więc gdzieś dołączyć. Z pomocą przychodzi forum e-gory, tak trafiam na kolejny wschód na Babiej. Warunki bardzo dobre, warto było się wybrać. Tym razem kołdra z mgieł zasłana wyjątkowo nisko i bardzo atrakcyjne widoki. Na blogu już było, więc można kliknąć TUTAJ.







11. Rok 2015, marzec.

     Najnowsza historia, osobnego wpisu nie będzie, bo nie ma takiej potrzeby. Znajomi nakręceni wcześniejszymi relacjami, ochoczo przystają na pomysł wyjazdu. Sprawdzanie pogody daje ciekawą prognozę, podobno ma być kaszanka z kawiorem. O ile kulinarnie brzmi ciekawie, to w tym przypadku znaczy tyle że będzie kicha z opcją krótkiego przejaśnienia. Podejmujemy wyzwanie. Na miejscu oczywiście kaszanka. Mgła, mgła i jeszcze raz mgła. Ja nieco się łudzę, że uda się wyjść ponad chmury i z takim przekonaniem brnę w górę. Powyżej granicy lasu wiatr daje mocno popalić. Zimno jakoś bardzo nie ma, ale temperatura odczuwalna dokucza. Szczyt zdobyty, wschodu nie stwierdzono. Po prostu kąpiel w mleku, zimnym i porywistym. Trudno odróżnić niebo od ziemi nawet wtedy gdy robi się zdecydowanie jaśniej. Ciekawe doświadczenie i lekcja pokory. Mało zdjęć bo nie było nawet jak zrobić. Fajnie było, jakoś tak inaczej. Po raz kolejny przekonaliśmy się że nawet łatwe wyjście przy niesprzyjających warunkach może być zdecydowanie trudniejsze. Do domu wracaliśmy już w pełnym słońcu, okno pogodowe pojawiło się później niż się spodziewaliśmy. Ze względu na trudności duży plus.







     Da się chyba zauważyć że górkę lubię. Piszę o niej jak o kobiecie, bo co prawda dość to naciągane, ale jednak ją przypomina ;) Nie zawsze jest dla mnie (nas) łaskawa, ale daje dużo radości. Początkowo zdobywałem za dnia, ostatnie wejścia to wschody słońca. Dlaczego tak? Pewnie z racji ich uroku. Babia Góra jeśli pozwoli to nie stwarza żadnych problemów, nieco tylko męcząc na podejściu. Chętnie podziękuję wszystkim, którzy się przez te wypady przewinęli, a trochę ich było - dzięki za towarzystwo i wspomnienia. Gdybyście chcieli kiedyś powtórki dajcie znać, do setnego wejścia jeszcze daleko.



     Wpis miał być jubileuszowy, że niby dziesięć razy na szczycie. Okazałem się dość kiepski w rachunkach bo mnie tych wyjść wyszło tyle a w rzeczywistości było jedenaście. No cóż, niech będzie spóźniony jubileuszowy.








Brak komentarzy:

Prześlij komentarz