czwartek, 7 kwietnia 2016

Dolina Chochołowska - krokusy

     Jest taka staropolska legenda o kwiecie paproci, kwitnącym o północy, tylko jeden raz w roku. Niezwykle rzadkie to zjawisko w dodatku dostępne nielicznym, przez lata wzbudzało wyobraźnię. Nie wiem czy można się dopatrywać analogii, ale podobnie jest z szafranem spiskim, popularnie zwanym krokusem. Może nie kwitnie jednej tylko nocy, ale dość krótko, w malowniczy sposób tworząc fioletowe pola w miejscu swego występowania. W Polsce spotkamy go głównie (choć nie tylko) w Tatrach i na wzniesieniu Gubałowskim. Samo zjawisko oglądać może każdy, ale kto chce je zobaczyć musi się we właściwy termin wstrzelić. Niezwykła popularność, mocno podsycana mediami społecznościowymi, przyciąga setki turystów chcących osobiście pstryknąć kilka fotek. Najpopularniejszym i najczęściej odwiedzanym w tym celu miejscem jest Dolina Chochołowska i to właśnie tam skierowaliśmy również swe kroki. Na szczęście ekipa dała się namówić na wczesny wyjazd, dzięki czemu przynajmniej z rana w dość kameralnej atmosferze mogliśmy przespacerować się dnem doliny.
     Dzięki wczesnemu wyjściu nie mieliśmy problemów z zaparkowaniem auta, bez kolejki weszliśmy na teren parku a pierwsze z krokusów podziwialiśmy oszronione i jeszcze zwinięte. Jedna chwila zeszła na ich obfotografowanie, druga na śniadanie w schronisku a trzecie na rozdzielenie się i pójście w góry. Idealna pogoda sprzyjała wyjściu, zbliżające się tłumy dodatkowo mobilizowały. 















     Po raz kolejny stwierdzę, że na szczęście poszliśmy gdzieś wyżej. Wracając do schroniska kilka godzin później trudno było uwierzyć skąd się wzięły te tłumy. Olbrzymie kolejki do wszystkiego, strażnicy i wolontariusze stale pilnujący by nie zadeptywać krokusów i niezliczone ilości ludzi. Świetna pogoda zachęcała do poleżenia na trawie, ale w moim wypadku okoliczności nie pozwalały na relaks. Kilka fotek już rozwiniętych kwiatów i powrót na dół.











     Powrót na dół to istna masakra. Siedem kilometrów "spaceru" niczym na pochodzie pierwszomajowym. Tu ktoś zajdzie drogę, tu się ktoś przewróci, tu zaś idzie pod prąd bo mu wygodniej. Wózki, rowery, bryczki ... rodziny i samotni ... z psami i dzieciakami. Przeogromny tłum ludzi. Nie chciałbym być źle zrozumiany, ja naprawdę nikomu nie odbieram prawa chodzić po górach czy dolinach, a wręcz odwrotnie stale zachęcam. Tyle, że mocno mnie zastanawia co kierowało ludźmi by po kilkudziesięciu minutach poszukiwania miejsca na parkingu, po godzinie stania w kolejce po bilet wstępu, podjąć dwugodzinny spacer ... którego osobiście nie nazwę spacerem i w konsekwencji tak samo długi powrót na dół w takich samych warunkach. Dla mnie prędzej to kara niż przyjemność. Na szczęście (po raz kolejny) byliśmy bez dzieci, których w takich okolicznościach ani na chwilę nie można by spuścić z oka. Na szczęście byliśmy bez rowerów na których nie było mowy w ogóle jechać. Na szczęście wyszliśmy rano i koszmar przeżywaliśmy tylko raz. Na szczęście wyszliśmy w góry więc odbiór mam jak najbardziej pozytywny. Na szczęście mam to za sobą :) 
     Jedna rzecz była fajna i warta uwagi. Pierwszy raz stałem w korku. Po prostu się zakorkowało i nie dało się pójść ani w przód, ani w tył, ani w lewo, ani w prawo ... a wokół rozgrywał się dramat.
    


     Jeżeli ktoś mnie zapyta czy warto, odpowiem że tak. Warto wziąć dzień urlopu w środku tygodnia, wstać wcześnie rano i wtedy można jechać. Warto wybrać inne, wcale nie gorsze miejsce. Warto sobie odpuścić ;) A tak na serio, wcale się nie zdziwię jak za rok pewnie znowu pojedziemy. 

     Aga, Karolina, Piotrek - dzięki za towarzystwo. 

Ps. Gdyby ktoś jeszcze nie wiedział czy mi się podobało to napiszę że TAK ;)






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz