środa, 10 lutego 2016

Bieszczady - Połonina Wetlińska

     Już kiedyś pisałem że przychodzi mi czasem ochota po prostu gdzieś wyskoczyć, taki zew natury który ciągnie mnie w teren. Najczęściej są to góry bo wiadomo że tam najbardziej pragnie dusza. Bywa tak i nie zamierzam z tym w żaden sposób walczyć, o ile czas pozwala to zawsze chętnie się wyrwę. Nieco inaczej było tym razem. Raptem tydzień wcześniej byłem w Tatrach więc tych ciągot nie było, był natomiast czas i okazja by pojechać w Bieszczady.
     Okazja, bo kilkoro znajomych akurat w tamtych okolicach przebywało, czas (mocne to nadużycie) niby też bo nic innego zaplanowanego na weekend nie miałem. Racjonalnie podchodząc do tematu wypad to jednak z serii tych, które należałoby odpuścić, bo jak uzasadnić 400 km drogi w sobotę po pracy, nocne pogaduchy, niedzielne łażenie po górach ... i powrót ostatecznie w poniedziałek prosto do pracy? Nie da się tego uzasadnić, ale przecież nie wszystko musi się trzymać kupy. Wypad pomimo swego wariackiego charakteru zaliczam do bardzo udanych, wszak ludzie są równie ważnym elementem górskiej pasji a w tym wypadku to właśnie oni są wystarczającym wytłumaczeniem.

     Do tego nieco wariackiego pomysłu udało się namówić jedną znajomą i w ten o to sposób sobotniego wieczora stawiliśmy się w Lutowiskach gdzie reszta towarzystwa miała kwatery. Wiadomo z czym się wiążą takie spotkania i nie inaczej było tym razem. W całkiem przyjemnej atmosferze (a dodam że jeszcze jedna znajoma para przebywająca w tym czasie w pobliżu nas odwiedziła) posiedzieliśmy do późnych godzin wieczornych by rano wyruszyć na szlak czyli bieszczadzki klasyk przez Połoninę Wetlińską.

Stare Sioło (630 m n.p.m.) - Przełęcz M.Orłowicza (1099 m n.p.m.) -  Schronisko PTTK na Połoninie Wetlińskiej (1228 m n.p.m.) - Brzegi Górne (740 m n.p.m.)

     Poranne wstawanie nawet nie było tak ciężkie jak można się było spodziewać po krótkim śnie. O ósmej czekał na nas umówiony wcześniej bus i mogliśmy ruszać.
   Początek szlaku to dużo płaskiego tak że nawet nie bardzo można było się rozgrzać, co niewątpliwie bardzo by się przydało. Pogoda nie najlepsza, niska temperatura jak na środek października i dość silny, zimny wiatr nieco przeszkadzał ale najważniejsze że nie padało, a były takie zapowiedzi. Bez większego pośpiechu do Przełęczy Orłowicza dotarliśmy po niespełna dwóch godzinach. Dopiero tutaj dało się odczuć moc wiatru. Z zaplanowanej w tym miejscu przerwy śniadaniowej musieliśmy zrezygnować, szukając gdzieś dalej miejsca bardziej osłoniętego.









     Dalsza wędrówka to już całkiem łatwy spacer. Lekko w górę, lekko w dół, trochę widoków i dokuczliwy wiatr, mimo to dość szybko udało się znaleźć całkiem przyzwoite miejsce na odpoczynek. Rozłożeni na trawie urwaliśmy lekko kilkadziesiąt minut na nic nie robieniu. Samotnie raczej nie pozwalam sobie na takie lenistwo ale w tym towarzystwie wyjątkowo szybko czas ten zleciał. Do schroniska zostało nam jakieś półtorej godziny drogi i chcąc nie chcąc trzeba się było podnieść i wędrować dalej. Na wąskiej ścieżce ekipa nasza nieco się rozciągnęła. Tu się ktoś zagadał, tu ktoś zatrzymał na fotki, tu przystanął za potrzebą i jakoś tak wyszło. Na podziwianie widoków pogoda zbytnio nie pozwalała a i jesień to jeszcze nie była ta typowo Polska i złota, mimo tego wzrok cały czas uciekał gdzieś w przestrzeń.
     Ludzi na szlaku naprawdę niewielu tym bardziej zaskakującym był dla mnie fakt spotkania zupełnie niespodziewanie kolegi ze szkoły średniej, przy czym dla niego chyba większym. Kilka słów zamieniliśmy i każdy swoim tempem ruszył dalej. W mieście na siebie nie trafiamy więc zaskoczenie było ogromne i całkiem przyjemne.
      Gdzieś tam po drodze jeszcze jedną nieco dłuższą przerwę zaliczyliśmy, akurat taką by zebrać się do kupy i obgadać plan na dalszą część dnia. Do Chatki Puchatka zamiast dwóch godzin szliśmy nieco ponad dwie i pół co nie powinno dziwić biorąc pod uwagę długość przerw w międzyczasie.



















     Pod schroniskiem ludzi zdecydowanie więcej. W środku dość ciasno więc przyszło nam posiedzieć na zewnątrz. Zimno już bardzo dawało się we znaki, dobrze że coś cieplejszego można było wyciągnąć z plecaków, przy czym zaprawiona w boju ekipa i tak spędziła tam godzinę czasu na kolejnym tego dnia nic nie robieniu. Z nieśmiałych planów by pójść gdzieś dalej zrezygnowaliśmy właściwie już jakiś czas temu i spieszyć nam się nigdzie nie spieszyło, tym bardziej że do zejścia został nam niewielki kawałek. Podążając w dół chwilami pojawiały się płatki śniegu a prognozy przewidywały popołudniowy opad. Wobec takiego stanu rzeczy nie pozostało nic innego jak udać się gdzieś na obiad. Na dole na szczęście dość szybko pojawił się bus którym dotarliśmy do Ustrzyk Górnych w których bez zastanowienia wstąpiliśmy do Kremenarosa na małe co nieco. 









     Posileni, doczekawszy się na swój transport mocno popołudniową porą wróciliśmy do Lutowisk. W zasadzie wypadałoby się spakować i wracać do domu, bo rano trzeba iść do pracy, ale niespokojna dusza lubi czerpać z życia więcej niż rozsądek podpowiada. W ten oto sposób jeszcze tego samego wieczoru ponownie w Ustrzykach Górnych oglądaliśmy decydujący o awansie na Euro 2016 mecz Polaków z Irlandczykami. Dopiero po nim przyszedł czas na pożegnania w swojej ekipie, pakowanie, ostatnie fotki i powrót do domu. W zasadzie nie do domu a prosto do pracy, bo taki zwariowany był to wypad.


    Tradycyjnie na końcu podziękowania dla weekendowych współtowarzyszy. Oj lubię Was wariaci.





     

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz