wtorek, 4 sierpnia 2015

Beskid Mały - odpust na Trzonce

     Ostatnimi czasy udało nam się kilka razy pojawić w nieznanym nam wcześniej Beskidzie Małym. Tak jakoś dotychczas wychodziło, że gdy już udało się gdzieś wybrać to kierowaliśmy się w miejsca nieco wyższe i bez wątpienia bardziej popularne, jak choćby Beskid Śląski czy Żywiecki. Teraz, dzięki pewnym osobom zasmakowaliśmy w tym nieco niższym i śmiało możemy go polecać na rodzinne wędrówki. W ten oto sposób po raz kolejny spędziliśmy weekend właśnie tutaj, a sprawcą całego zamieszania jest poznany już wcześniej Piotrek zwany też Ufokiem. To właśnie on kilka dni wcześniej puszcza w sieci zajawkę o weekendowym, namiotowym spotkaniu na Trzonce.

     "Trzonka (ludowa nazwa Czonka) jest niewielkim szczytem w Beskidzie Andrychowskim (Beskid Mały). Jej wysokość to 729 m n.p.m. Zbocza porastają wiekowe lasy o częściowym charakterze pierwotnym. Znajdują się tu liczne polany i domy. Do okolicznych atrakcji zaliczyć należy zabytkową aleję limb (chatka turystyczna) i kaplicę M.B. Śnieżnej w której corocznie, w pierwszą niedzielę sierpnia odbywa się odpust przyciągający sporą ilość wiernych."

     Pomysł przypadł nam do gustu, podobnie jak kilku więcej osobom i dlatego też sobotniego popołudnia wszyscy pojawiliśmy się w Czańcu na miejscu umówionego startu. Plan zakładał niedługie, w zasadzie poza szlakowe wejście gdzieś w szczytowe okolice i tam rozbicie obozu. Cel jasno określony, czyli dobra zabawa na łonie przyrody. 



     Samo podejście bez większych przygód. W całości na lekko bo okazało się że ciężkie bagaże wjadą na górę autem. Trochę jagód, jeżyny, kilka fotek i jakoś to idzie. Część podejścia prowadzi miejscową drogą krzyżową więc i kilka stacji po drodze zaliczamy. Generalnie bez spiny i pośpiechu, gdzieś między Przełęczą Bukowska a kaplicą docieramy do polany, idealnej na nasze potrzeby. Po krótkich negocjacjach otrzymujemy pozwolenie niechętnego początkowo gospodarza na rozbicie namiotów. Jesteśmy na miejscu.








     Szybko ogarniamy "apartamenty", palenisko, opał, improwizujemy ławki oraz śmietnik i ... czas na relaks. Towarzystwo w większości zna się już z wcześniejszych spotkań, dzieciaki również więc nie ma problemu z początkową nieśmiałością. Odpowiednia pogoda, ognisko, gitara i nocne rozmowy to nieodłączna, mocno oczekiwana, część takich imprez. Jest całkiem fajnie.






     Poranne słońce dość szybko budzi nawet tych najbardziej wytrwałych nocnych marków. Pomimo warunków polowych dzień witamy kawą, ktoś robi leczo, za chwilę na patelni ląduje jajecznica. Serwis niczym w najlepszych hotelach. 



     Nasza polana jeszcze pusta. Według opowieści dzisiejszy odpust i msza przy kapliczce ściąga tu rok rocznie kilka tysięcy wiernych. Pojawiają się pierwsze stragany, za nimi kolejne i kolejne. Dzieciaki co chwilę biegają po watę cukrową, którą mają za darmo, jej sprzedawca to po prostu jeden z naszej obozowej ekipy (dzięki Marcin za cierpliwość do dzieci, watę dla nich i transport bagaży). Na ten moment jeszcze jest spokojnie, więc z ciekawością idę do kapliczki, zanim zrobi się tłoczno. 





     Msza ma rozpocząć się o godzinie 12 i nawet nie trzeba patrzyć na zegarek by się zorientować że to już za chwilę. Nie odmawiamy sobie tej atrakcji i też tam idziemy. Ludzi jest naprawdę sporo. Stojący na zboczu, w dość zwartym lesie wyglądają intrygująco. Bardzo fajnie brzmi śpiew, pozbawiony kościelnego pogłosu. Bez względu na osobiste zapatrywania trzeba przyznać że jest to niecodzienne przeżycie.
     
     "W dostępnych materiałach źródłowych nie ma jakichkolwiek informacji o genezie kapliczki. Najstarsi mieszkańcy twierdzą, że stała ona już za życia ich ojców i dziadków. Najprawdopodobniej, została wybudowana w połowie XVIII w., w dowód wdzięczności za ocalenie w czasie wojny.

     Jej znaczenie wzrosło podczas II wojny światowej, kiedy to partyzanci z oddziału „Garbnik”, stacjonujący w Długich Łąkach wyznaczyli tutaj punkt kontaktowy z łącznikami oddziału „Sosienki” z Oświęcimia. W miejscu tym kilkakrotne doszło do przekazania jeńców zbiegłych z obozu koncentracyjnego Auschwitz.

     Tradycja corocznych odpustów zrodziła się w latach 50-tych, kiedy to proboszcz parafi i Czaniec, ks. Jan Stachańczyk odprawił tutaj pierwszą Mszę św."

     Wracając do namiotów można się skusić na pamiątki dla dzieci. Nie brakuje też lodów, pierników, słodyczy i oscypków czyli wszystkiego tego co na odpustach zawsze bywa. Okoliczna orkiestra coś tam w tle przygrywa a spora ilość osób trafia na "naszą" łąkę w celach konsumpcyjno-towarzyskich. Robi się tłoczno, głośno i jakoś zupełnie inaczej. No trudno, jakoś to przeczekamy.





     Około 16 jest już pustawo. Zwijamy, namioty, sprzątamy obozowisko, pora wracać. By zbyt szybko nie zakończyć weekendu, zbiorowo odwiedzamy jeszcze langosze w Międzybrodziu. Wiecie co, nie zmieniam zdania. One wcale nie są takie dobre jak mówicie ;-)

---

     Podsumowanie chyba widać jakie będzie. Jeśli czyta to ktoś niezbyt przekonany do takiej formy spędzania czasu, ma obawy jak zareagują dzieci albo czy są wystarczająco duże by je zabrać ze sobą to polecam spróbować. Gwarantuję że krzywda nikomu się nie stanie jeżeli się wieczorem nie wykąpie, a może akurat się spodoba. Tym już przekonanym, z którymi po raz kolejny udało się spotkać dziękujemy za spędzony czas i czekamy do następnego.


Linków miało tym razem nie być, bo też nie ma do czego, ale jakiś jeden udało się odnaleźć. Co nieco o kapliczce:









Brak komentarzy:

Prześlij komentarz